O tym, że francuskie wina sprzedają się coraz gorzej słychać od dawna. Pamiętam jeszcze zdjęcia, które zobaczyłem parę lat temu w jednym z tygodników. Cysterna i płynące z niej wartkim strumieniem czerwone wytrawne...prosto do kanału. Okazuje się, że problem nie tkwi w jakości wina a w...nalepce. Sęk w tym, że wino z Francji jest zbyt skomplikowane i przeciętny konsument, który na zakupy wybrał się po seansie „Bezdroży” będzie miał problem ze znalezieniem wymarzonego Pinot Noir. Francuzi nie mają w zwyczaju umieszczania nazwy szczepu na etykietce. Zamiast tego wolą drukować nazwę regionu, apelacji itd. Tym sposobem, zanim amator wina zorientuje się, że AOC Bourgogne to prawdopodobnie właśnie jego wymarzony Pinot, sięgnie po butelkę z „Nowego Świata”. A to dlatego że winiarz z Chile czy z Australii bez skrupułów drukuje na etykiecie nazwę szczepu najczęściej dorzucając jakąś romantyczną historyjkę o winie, które pluszcze w butelce. Flaszkę zamyka plastikowym, nie psującym się korkiem i ...