Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2011

Pinot wieczorową porą

Jeśli miałbym wybrać swoje dwa ulubione szczepy, wśród win białych bezapelacyjnie zwyciężył by riesling, w kategorii win czerwonych na szczycie podium stanął by pinot noir. Rieslingi (może poza ich słodkimi wcieleniami) to jednak wina wybitnie letnie, chłodne, odświeżające, dlatego zimą stawiam na pinot noir. Pierwsze pinoty, których próbowałem zupełnie mnie do siebie nie przekonały. Był to śmiesznie tanie burgundy kupowane niemal hurtowo we francuskich hipermarketach – przeważnie wodniste, mocno kwasowe, bez ciała i charakteru. Potem przyszedł czas na pinoty klifornijskie – intensywnie (nie raz zbyt intensywnie) i słodko pachnące, puszyste, przyciężkie. Te wina dowodziły, że z pinota można wiele wycisnąć ale wciąż mnie nie urzekły. Ta sztuka udała się dopiero pinotom szwajcarskim łączącym w sobie godną nowego świata koncentrację z europejską subtelnością. Niestety, w polskich sklepach o pinota nie łatwo – zwłaszcza gdy ktoś, tak jak ja przeważnie porusza się w przedziale cenowym d...

Kiwi Maraton

  Seria pożegnalna trwa. Powoli żegnam się ze znajomymi, z miejscami, z polskim jedzeniem. Żegnam się też z winem. Tam gdzie jadę, należy ono do luksusów, a na te, przynajmniej na początku, nie będzie mnie stać. Dlatego nie przepuszczam żadnej okazji, żeby się nim nacieszyć. A taka nadarzyła się niedawno, w postaci panelu degustacyjnego Magazynu Wino. Temat: Nowa Zelandia. Jak dotąd próbowałem niewielu tamtejszych win, a moja widza na ich temat była szczątkowa i ograniczała się do kilku wyrwanych z kontekstu haseł: sauvignon blanc, pinot noir, aromaty trawiaste i kocich sików. Mało? O dziwo – na dobry początek, wystarczyło. Win było ponad 30, z tego zdecydowana większość z dwóch wspomnianych wyżej szczepów. Na pierwszy ogień poszyły liczne wcielenia sauvignon blanc. Powietrze w salce degustacyjnej błyskawicznie zapełniło się aromatami pokrzyw i liści pomidora, ziół i... potu (degustatorom nie udało się ustalić, czy był to pot świeży czy zakisły). Czasem na pierwszy plan wyrywał...

Notra Dame De La Solitude 2006

Wspomniałem ostatnio, że w najbliższym czasie nie zabraknie okazji do otwierania dobrych butelek. A wszystko to za sprawą biletu do Tajlandii, jaki niedawno zdecydowałem się kupić. Warto dodać – biletu w jedną stronę. Nie będę się tu rozpisywał o tej podróży, do tego służy inny blog. Tutaj ma być o winie. To, o którym chcę napisać przytargałem do starych dobrych znajomych, którzy zaprosili mnie na coś na kształt kolacji pożegnalnej. Znajomych, trzeba podkreślić, kompletnie zwariowanych na punkcie dobrej kuchni oraz wina i mogących o nich rozmawiać godzinami. W tych okolicznościach  o byle winku z Biedronki nie mogło być mowy. Po chwili namysłu sięgnąłem po pierwszą butelkę z mojej mini kolekcji – Notre Dame De La Solitude 2006. Nie jest to może etykieta szalenie droga, ale jako że z otwarciem tego wina czekałem cierpliwie dobre 4 lata, oczekiwania były niemałe. Niemałe było też rozczarowanie przy pierwszym kontakcie nosa z winem -  aromat okazał się niemrawy, jakby przygas...