Wednesday, August 20, 2008

Konserwacja wspomnień

Dziwnie pisze się o słońcu nad St Emillon kiedy za oknem pada deszcz. A tamtejsze słońce jest naprawdę gorące. Tak gorące, że stojąc w jego blasku po środku winnicy niemal można usłyszeć jak wokół pęcznieją owoce na krzewach winorośli. Nieco inne jest słońce nad Loarą. Może to chłód bijący od rzeki sprawia, że jest jakby łagodniejsze, bardziej łaskawe. Jeszcze inaczej słońce świeci w Collioure gdzie spotykają się Pireneje z Morzem Śródziemnym a na dachach domów dojrzewają baniaki Vin Doux Naturelle. Bezlitosne jest słonce w Korbierach, starych górach które przed wypaleniem jego promieniami chroni ciągnący się po horyzont płaszcz z winorośli. Kilka promieni tych wszystkich słońc udało się przywieźć do domu – zakorkowanych w butelkach.

Podróż zaczęła się jednodniowym spacerem po Paryżu. Kiedy z Ewą piliśmy różowe wino w Cafe Du Latin ( Cotes de provance, Melopee gavoty 2007. W nosie słodycz landrynek w ustach orzeźwiająca wytrawność, przyjemne szczypanie.) kilkaset metrów dalej kończył się Tour De France. W mieście panował taki zaduch, że już na drugi dzień uciekliśmy z niego na południe, nad rzekę – Loarę. Po drodze spacer po uliczkach Orleanu, moules frites, kieliszki kupione w hipermarkecie. (żaden nie dotrwał do końca podróży).



Wieczorem śmiesznie tani camping (11euro za 4 osoby, 2 namioty i samochód) w Beaugency i dwie butelki - Muscadet Serve Et Maine, Sur Lie 2007. (Nos cytrusowy i słodki, usta super wytrawne, z początku gładkie w finiszu kwaskowe, szczypiące, świetne.), Chinon, Pierre Chanau 2006 (Aromaty malin, trawy i drewna. Usta z cieniem słodyczy, kwasowość z początku delikatna, w finiszu cierpkawe). I dalej, na zachód, nad ocean. W drodze zamki i co ciekawsze - piwnica w Vouvray. Tamtejsze interpretacje Chenin Blanc są często musujące ( lekko – Petillance i mocniej, robione metodą naturalną) kosztują niewiele a smakują świetnie więc pierwsze butelki zaczęły dzwonić w bagażniku. Na campingu między Saumur a Chinon raczyliśmy się winem z na razie jeszcze odległego południa - Laudet, AOC Cotes Du Marmandais 2003 (Wino niemal czarne. Nos uderzający, surowy, dziki, nuty jeżyn i lasu. Usta mocne i soczyste. W finiszu kwasowe, garbnikowe. Nieco siermiężne ale ujmuje swoją siłą.)



Trzeci dzień to droga nad ocean zakończona lądowaniem w La Rochelle. Przechadzka po mieście, fantastyczne lody pomarańczowe a wieczorem. Sylvaner, Vin d’Alsace, AOC Alsace.( Mało owoców w nosie, w ustach zdecydowana kwasowość zwłaszcza w finiszu. Z kozim serkiem niczego sobie.) Na drugi dzień w porze obiadowej sprawdziliśmy jak sprawdza się klasyczne połączenie – wytwarzany parędziesiąt kilometrów na północ Muscadet z owocami morza. Oj sprawdza się i to wspaniale. Smaku grillowanych krewetek, langust i kalmarów zapijanych w portowej knajpie rześkim białym winem długo nie zapomnę.
Najedzeni pokonaliśmy kolejny odcinek drogi by trafić na Camping w Royan a stamtąd na klif zawieszony nad granatowym oceanem. Chwilę uczciliśmy niedrogim winem Merlot Vin De Pays (Soczyste, słoneczne, nieco ostre, wypity prosto z butelki) a powrót pod namiot butelką Touren-Amboise (Przeciwieństwo merlota – lekkie, przejrzyste, świeże). Dalej droga poprowadziła nas w region Bordeaux.
Udało nam zgubić się w labiryncie winnic w Pomerol a następnie dotrzeć do St Emilion, przepięknego choć zadeptywanego przez turystów miasteczka gdzie sklep z winem jest na każdym rogu a na wystawach o pierwsze miejsce przy szybie biją się takie sławy jak Cheval Blanc czy Petrus. O zakupach mowy nie ma (ceny idą w tysiące) ale wspaniale jest zobaczyć te wina z bliska, poczuć zapach bordoskiej piwnicy i zjeść zupę z kartonu chroniąc się przed skwarem w cieniu krzaka winorośli. Wino można kupić kilkadziesiąt kilometrów dalej o kilkadziesiąt euro taniej. Do koszyka trafiło parę butelek wybranych z pomocą przewodnika kupującego Hugh Johnssona. (Relację z ich opróżniania trafia tu pewnie za parę lat. Na razie czekają na swój czas w piwnicy). A potem ruszyliśmy dalej, na południe. Po drodze czekoladka z nugatem w Bayonne we francuskiej części Kraju Basków aż wreszcie lądowanie w San Sebastian. Najwięcej gwiazdek Michelin na metr kwadratowy na świecie, maleńkie krewetki zajadane z papierowego rożka w porcie rybackim i wszechobecne bistra a w nich Pintxos – dania w miniaturze, maleńkie kanapeczki, omleciki, szaszłyczki wykonane z precyzją godną zegarmistrza. Jednak z Ewą postawiliśmy na kuchnię mniej imponującą wyglądam za to bardziej sycącą. Przechadzając się po labiryncie przyportowych uliczek trafiliśmy do zupełnie niepozornej knajpy, w której kelnerki nalewały zupę rybna z waz noszonych pod pacha, żeberka ociekały tłuszczem, klienci zajadali fasole z chorizo popalając cygara a rachunek za menu składające się z 2 dań, deseru i butelki wina (Arangoya, vino de mesa. W nosie poziomkowe, w ustach kwaśne, w danych okolicznościach wspaniałe) opiewał na 12 euro. Cudo.
Z tego co udało mi się wyczytać, w kwestii wina w Kraju Basków nie dzieje się zbyt wiele. W San Sebastian króluje Txakoli – delikatnie musujące o intensywnym owocowym zapachu, które kelnerzy nalewają do szerokich szklanek z cienkiego szkła tak niechlujnie, że połowa zawartości butelki ląduje na barze. Wieczorem na campingu sięgnęliśmy nieco dalej do Hiszpanii i odkryliśmy jej dwa oblicza. Najpierw Enchave Tinto Joven z 2007 roku z Navarry - zaskakująco przyjemne, skoncentrowane. Pachniało konfiturami i czereśniami, w ustach trochę mało żywotności i niemal brak finiszu ale cieszyły miękkie taniny i niezła równowaga. Inaczej sprawa miała się z winem Arnalte Rioja Reserva 2001. Wino zabite dechami. Zamiast urzekać owocami mdliło wanilią tak w nosie jak i w ustach. Może kilka lat wcześniej byłoby nieco lepsze ale to co my wylaliśmy z butelki można nazwać za redaktorami magazynu wino – budyniem. Ale jedna butelka to za mało, żeby zniechęcić do hiszpańskich win. 2 dni później robiłem zakupy w markecie w słynącej z gonitw byków Pampelunie. Wśród półek prowadził mnie stary Hiszpan w który wskazywał palcem kolejne butelki a ja niestety nie rozumiałem czy je rekomenduje czy wręcz przeciwnie. Wziąłem wreszcie tę, przy której najmocniej kiwał głową i ruszyliśmy dalej, na północ. W drodze do Paryża postanowiliśmy zboczyć na wschód i podnóżem Pirenejów dojechać nad morze śródziemne. Po drodze ciekawość zawiodła nas do Lourdes.

Nie wiem nawet jak to miejsce opisać. Maryje są puste środku i z plastiku a człowiek dziwi się dlaczego wokół nie brzmi muzyka Piotra Rubika. Było ciężko ale było warto. Nasza droga prowadziła na szczęście również przez przyjemniejsze okolice. W tym Maury – miejscowość gdzie sok z winogron Grenache zmienia się w Vin Doux Naturel. W miejscu, do którego wybraliśmy się na degustację na najstarszej butelce widniała jeszcze data z końca XIX wieku.

Nam dane było spróbować win 10-cio, 5-cio i 2-u letnich. Młode mają w sobie sporo owocu, z wiekiem dochodzą nuty suszonych śliwek aż wreszcie Maury zaczyna przypominać porto. Zachwyceni wynikami degustacji kupiliśmy 5 litrów na raz licząc, że wina starczy już do końca wycieczki. Pani prowadząca degustację zaprowadziła nas jeszcze do winiarni gdzie toczy się to bajecznie słodkie wino i gdzie mogliśmy zaciągnąć się zapachem z beczki z lat 60-tych. Aż w głowie zaszumiało. Na odchodne dostaliśmy jeszcze po pomarańczy prosto z drzewa i ruszyliśmy dalej – do Collioure. Góry spotykają się tu z morzem a na ich zboczach grzeją się w słońcu winogrona z których Katalończycy mówiący dziwnym francusko hiszpańskim językiem pędzą swoje gęste wina. 2 dni to za mało, żeby naprawdę posmakować tego miejsca ale na pierwszy rzut oka – raj na ziemi. Ale że czasu coraz mniej a do domu daleko spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy na północ. Szczęśliwym trafem GPS pomylił drogę i zamiast poprowadzić nas jakąś nudną kllkupasmówką wybrał wąską górską drogę przez Corbieres. Widoki są tam niesamowite, zupełnie niegościnne. Tylko skały, skały i skały no i znowu, winnice. Karłowate krzaczki pnące się niemal po ziemi a na nich pierwsze dojrzałe winogrona. Pogryzając kilka skradzionych kiści szybko posuwaliśmy się na północ by noc spędzić na campingu gdzieś w mocno zalesionej centralnej Francji. Tu przyszło nam zweryfikować plany co do pięciolitrowego baniaka wina z Maury. Jakoś tak się złożyło, że gdy graliśmy się nocą w bule czas zaczyął płynąć równie szybko jak wino z kraniku i zanim się obejrzeliśmy baniak był niemal pusty. Jak czuliśmy się na drugi dzień rano pisać nie muszę. Nie zważając na ból głowy ruszyliśmy by pokonać końcówkę trasy. W międzyczasie przenocowaliśmy jeszcze na campingu u flegmatycznego Niemca, który przywitał nas słowami „welcome to Europe” i pytał, czy wciąż mamy kłopoty z Rosjanami. Nie wiem, mamy? Zresztą, jakie to ma znaczenie skoro już następnego ranka degustowaliśmy Poully Fume w maleńkim Pouilly Sur Loire. Miejsce sprawia wrażenie nudnego i opuszczonego przez życie, za to wino – jak najbardziej żywe. Bogatsi o kolejne butelki i biedniejsi o kilka monet pognaliśmy pod Paryż, żeby zakończyć wakacje rodzinną biesiadą przy grillowanych kiełbaskach.

Dziwnie pisze się o tych wszystkich miejscach kiedy głowę zaprząta już codzienna gonitwa a wspomnienia zaczynają się zacierać. Na szczęście w wolnej chwili zawsze można przystanąć i wznieść toast za te wszystkie miejsca gdzie życie płynie jakby trochę wolniej.



3 comments:

ebu said...

zatem nie tylko my donosimy z podróży o kulinariach. a na deser było coś? może suflet? ;-)

eva said...

Ach..... piekna to byla wycieczka, znaczona winem i wybornym jedzeniem. Serow francuskich mamy na tyle dosc, ze zapas z Francji lezy prawie nietkniety..
Dobrze, ze wino nam sie nie znudzilo :)

ebu said...

winem znudzić trudno, a mi od tej nie-nudy chyba się już dwoi w oczach ;-)) czas zmienić nicka, choć i tak wiadomo, kto zawsze pyta o deser :-)