Showing posts with label Tajlandia. Show all posts
Showing posts with label Tajlandia. Show all posts

Tuesday, June 7, 2011

Pragnienie



Na pradawne pytanie – białe czy czerwone – w Bangkoku dać mogę tylko jedną odpowiedź – białe. (no chyba, że różowe ale to już inna historia). Przy bezustannie lejącym się z nieba żarze wina czerwone nie specjalnie się sprawdzają. Wyjęte z lodówki w ciągu minut ogrzewają się do temperatur czyniących je niepijalnymi, z tutejszą pikantną kuchnią nie chcą iść pod rękę, może wieczorem, w klimatyzowanej restauracji, do steku z wołowiny Kobe (a zjeść go można tu już za jakieś 70 zł) dało by radę ale na co dzień są bez szans.

Dlatego sięgam po białe, wytrawne, z Indii, marki Revo. Czerwone spod tej samej etykiety sprawdziło się nieźle, ale doświadczenie uczy, że dobre białe zrobić jest trudniej.

Wącham – nie wiem jak to działa ale wygląda na to, że wraz z cała moja osobą do Azji przeprowadził się też mój nos. Zamiast gruszek czuję mango, zamiast jabłek – papaję. Zresztą bez wdawania się w szczegóły – zapach słodki, owocowy choć jakby nieco zatęchły, rozgotowany. Wącham jeszcze raz i owoc ustępuje nucie marcepanu. Wchodzę w to.

Usta na szczęście kwasowe – tego mi w tym upale trzeba, świeżości. Jest tej kwasowości na tyle dużo, że udaje się jej skryć sporą zawartość alkoholu. Wino waży swoje na języku, ma nieco ciała. Niestety z każą minutą w kieliszku i z każdym stopniem Celsjusza ubywa mu uroku. Alkohol zaczyna grać pierwsze skrzypce, owoc dusi się w jego oparach, wino znika. Jest na to jedna rada- pić szybko.

Więc piję, kończę kieliszek i gonię do lodówki po butelkę wody. Dziś ktoś inny jest sprite, ja jestem pragnienie.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

Wednesday, May 18, 2011

Uciec, ale dokąd?


Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Niestety, sam fakt, że właśnie piję wino jednocześnie o nim pisząc nie niesie za sobą konsekwencji w postaci pełnej reaktywacji iWines. Prawda jest taka, że od wina jestem daleko, w kraju w którym stanowi ono uciechę nielicznych i przegrywa nierówną walkę z wszechobecnym piwem oraz ryżową whiskey. Tajowie pić wino dopiero się uczą, uczą się też je robić, od dobrych paru lat i z niezłymi rezultatami. Ale dziś nie o winie tajskim, butelka tego czeka na jakąś okazję na kuchennej półce. Dziś o winie z Indii.

Ale, ale. Powiedzieć, że wino pochodzi z Indii to jak powiedzieć, że wino jest z Europy czyli niemal nic. Butelka, którą właśnie wyjąłem z lodówki (w moim mieszkaniu temperatura pokojowa wynosi pewnie z 28 stopni wiec i czerwone wino zasługuje na chwilę chłodu. Również w tutejszych restauracjach widziałem czerwone wina chłodzące się w kubełkach z lodem) przyjechała z dalekiej północy subkontynentu Indyjskiego, z himalajskiej prowincji Sikkim, nad którą wznosi się pięć szczytów trzeciej najwyższej góry świata, Kanczendzangi. W Sikkim uprawia się herbatę, kardamonu, liczne gatunki owoców. Nie uprawia się natomiast winogron. Wino, które właśnie piję dotarło tam z innego, nie wiadomo jakiego stanu. W Indiach każdy region ma inne prawo dotyczące alkoholu, inne podatki i ceny stąd na moim winie napis „For sale in Sikkim Only”.

Ale dosyć tego wstępu, dajcie się człowiekowi napić. Zwłaszcza, że wina jestem spragniony, ostatni raz w ustach miałem je jakieś 3 miesiące temu. Pytanie brzmi, czy ta absencja nie zaburza mojego postrzegania właśnie degustowanej butelki. Bo ta, o dziwo, całkiem całkiem mi smakuje. Już spoglądając przez grube ścianki szklanki (jako świeżo upieczony ekspata nie dorobiłem się jeszcze kieliszka) widzę, że wino jest południowe, z ciepłych, ba gorących rejonów świata – gęste, przysadziste, nieprzejrzyste. Nos potwierdza to co ujrzały oczy – pełno tu konfitur, śliwkowych powideł, jest nawet zapach skóry, słodkie przyprawy. Nie wytrzymuję, biorę łyk. To nie wino! To koncentrat! Stężenie smaku równe stężeniu wilgotności w bangkockim powietrzu. Wino wżera się w język, chwyta i nie chce puścić. Zgodnie z przewidywaniami jest dużo, dużo alkoholu ale na szczęście nie brakuje też kwasowości. Całość balansuje gdzieś pomiędzy gęstym sokiem owocowym a winem. I smakuje. Możliwe, że odwyk zrobił swoje i obecnie moim kubkom smakowym przyjemność sprawiłby jakikolwiek sok poddany fermentacji. Ale możliwe też, że wino, które piję jest po prostu niezłe.

W lodówce mam jeszcze wersję białą, w szafce wspomnianego tajskiego Shiraza, obok butelkę z południa Francji kupioną w Laosie. Zaś w sklepie za rogiem czeka cała półka pełna win. Niestety na razie zawartość portfela nie współgra z cenami naklejonymi na piętrzące się na tej półce butelki. A są tam mozelskie rieslingi, genialne z tutejszą kuchnią i w tutejszym klimacie. Są wina z Sancerre, które najlepiej smakują z kozim serem ale, że sera tu nie ma to smakować będą i same w sobie. Zresztą, że wino jest i czeka wcale mnie nie dziwi. Podróżując po świecie, przekonałem się już, że jest ono  wszędzie. W Kambodżańskich wioskach znaleźć można legendarne etykiety z Bordeaux podobnie jak w wiejskim sklepiku nad moherowymi klifami Irlandii. Niezłe butelki widywałem w minimarketach na Bali i w sklepie na wysokości 4 tyś mnpm w Nepalu. Wygląda na to, że przed winem nie ma ucieczki.

ps. Tu tylko o winie. Szerzej o życiu w Tajlandii na blogu www.skokwbok.blogspot.com

Saturday, December 11, 2010

Wiek wielkich odkryć

Chyba każdy potrafi wymienić kilka krajów, w których robi się wino.  Mnie pierwsza do głowy przychodzi Francja, the mothership of all wine. Ktoś rzuci Wochami lub Hiszpanią. Ktoś wywoła do Tablicy Chile, USA, Australię. Lista jest długa.

A gdyby tak odwrócić pytanie – w jakich krajach nie robi się wina? Od razu robi się ciekawie, na światło dzienne wychodzą nowe fakty, stereotypy ulegają brutalnej weryfikacji.  Bo okazuje się, że w miejscach w których w powszechnej świadomości wina nie ma – wino jest. I to coraz lepsze.

Sam miałem przyjemność zderzyć się z kilkoma egzotycznymi butelkami. Przyjemność ta miała dwa oblicza. Czasami była czysto poznawcza, czerpana z samego faktu próbowania czegoś nowego, nieznanego. Tak było w przypadku win z Wietnamu. Lider tamtejszego winiarstwa – Dalat Winery opanował tajemnice logistyki i sztukę sprzedaży – butelki Dalat Wine dostępne są niemal w całym kraju, jak on długi i wąski, od Sajgonu aż po Hanoi. Gorzej z jakością – próbowane przeze mnie Red Dalat Wine i White Dalat Wine do picia nadawały się dopiero po zmieszaniu z dowolnym napojem gazowanym i zagryzione boskim mango.

Ale bywało i tak, że wina z tradycyjnie niewiniarskich regionów okazywały się po prostu smaczne. Tak było w przypadku Sula Winery Shiraz – pitemu we włoskiej knajpie zlokalizowanej w indyjskiej stolicy biznesu – mieście Bangalore. Ciemne, mocne, skoncentrowane, typowo południowe ale ogólnie – naprawdę niezłe. O ile jednak o winach indyjskich słyszałem zanim ruszyłem na podbój Azji to o tym, że wino robi się również w Tajlandii zwyczajnie nie miałem pojęcia. Tym większym zaskoczeniem okazało się Chenin Blanc z Granmonte Winery  - aromatyczny, nieźle zrównoważony, o pożądanej zwłaszcza w upalnym Bangkoku kwasowości.

Nie piszę o tym wszystkim, żeby pochwalić się egzotycznymi podróżami. Do tego służył mi inny blog. Raczej chcę przypomnieć innym (i sobie), że wciąż jest wiele do odkrycia. Wystarczy tylko wybrać kraj, w którym „na pewno nie robi się wina” i rozpaczać poszukiwania. Chwila spędzona z Google pozwala trafić na takie perełki jak na przykład wina  Birmańskie. Zdaniem zamieszkałego w Bangkoku Bloggera, który miał okazję tych win próbować, najgorsze co można o nich powiedzieć, to że są pijalne. Ten przymiotnik  podobno dobrze odpisuje 2009 Pinot Noir Taunggyi Wine z Red Mountain Estate. Wina białe (Chardonnay) i różowe od tego producenta nie tylko nadają się do picia ale po prostu nieźle smakują. Tak się składa, że mój brat wraz z przyjaciółmi spędzi w Myanmarze najbliższe 3 tygodnie, liczę na wrażenia degustacyjne z pierwszej ręki.

Sam równie chętnie jak win z Birmy, spróbowałbym tych z Wielkiej Brytanii, zwłaszcza musujących. Podobno należy traktować je już nie jak ciekawostkę ale poważną konkurencję dla samego Szampana. W styczniu tego roku podczas organizowanego w Weronie konkursu win musujących, pochodzące z West Sussex wino Nyetimber’s Classic Cuvée 2003  uznano z najlepsze wino z bąbelkami na świecie. W tyle zostali tacy producenci jak Roederer czy Bollinger.

Świat zmienia się tak szybko, że nie sposób za nim nadarzyć. I nawet relaksując się z lampką wina w dłoni nie można zaznać spokoju. I całe szczęście! Na spokój i nudę jeszcze przyjdzie czas (gdzieś tak po 90-tce), na razie trzeba odkrywać, eksplorować, sycić wiecznie głodną ciekawość pamiętając, że nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go.

Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
nOjA/TQNzs7m4sTI/AAAAAAAAi_M/r58FSo9H744/s320/Old-World-Maps-photos.jpg" width="320" />

Thursday, January 7, 2010

To w Tajlandii robią wino?

Przyznaję bez bicia - miesiąc temu nawet nie wiedziałem, że w Tajlandii powstają jakieś wina. Prawdę mówiąc w ogóle wiedziałem o tym kraju nie wiele. Dziś wiem już jak smakują tutejsze curry, jak chłodzi tutejsze piwo, jak grzeje tutejsze słońce. Wiem też, że robi się tu wino... i to coraz lepsze.

Przekonałem się o tym głównie dzięki krytykowi winiarskiemu i autorowi cotygodniowej kolumny poświęconej winu w the Bangkok Post - Jacquesowi Beckaertowi. Pan Beckaert odpowiedział na moje maile, skontaktował mnie z tajskimi winiarzami aż wreszcie zaprosił na lunch i dał okazję by spróbować dwóch win z Tajlandii.

Do lunchu wypiliśmy Unwooded Chenin Blanc 2008 z GranMonte winery. Wino o delikatnym, żółtawym kolorze ale intensywnym nosie i dużej koncentracji w ustach. Zapach przywodził na myśl jabłka, gruszki i cytrusy. W ustach nasycone, z dobrą, zdecydowaną kwasowością ładnie maskującą alkohol (12,5%). Brawa dla winemakera, któremu w tutejszych warunkach klimatycznych (mówiąc wprost od miesiąca gotujemy się we własnym pocie) udało się zachować w winie kruchą równowagę. Szczypta alkoholu więcej i byłoby do niczego, nieco mniej kwasowości i cała przyjemna owocowość uleciałaby w niebyt.

Drugim wiem popołudnia było deserowe wcielenie Chenin Blanc - wino późnego zbioru z winnicy Siam. Daleko mu do bajecznej świeżości niemieckich rieslingów ale bez międzynarodowych kontekstów - broniło się. W nosie bardziej jabłkowe i kwiatowe niż cytrusowe, w ustach słodkie ale nie na tyle by męczyć. I co ciekawe wyszło obronną ręką ze starcia z belgijską pralinką! Próbowałem kilka razy - kęs czekoladki, łyk wina...efekt zaskakująco dobry! W winie jakby windowały się kwasowe nuty i stawało się poprostu lepsze a czekolada smakowała równie dobrze przed jak i po popiciu. Nie bez znaczenia był tu pewnie fakt, że jak na wino late harvest nie mało w nim alkoholu - 10,5%.

Następny przystanek - Kambodża. Potem Wietnam. Nie chce mi się wierzyć, że wywiozę stamtąd jakieś winiarskie wspomnienia. Ale miesiąc temu nie wiedziałe, że w Tajlandii robi się wino...